Forum www.paranormalromance.fora.pl Strona Główna

Gerard Castillo - Flecik

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.paranormalromance.fora.pl Strona Główna -> Paranormal Romance (Autorki)
Autor Wiadomość
Gość






PostWysłany: Wto 14:53, 19 Kwi 2011    Temat postu: Gerard Castillo - Flecik

Ostatnio znalazłam na mamy półce ciekawą książkę. Może trochę ostra:P Ale mi się przyjemnie czytało. A że nie ma jej na chomiku to chociaż wam na forum wkleję. Nie będę opisywała o czym jest książka bo sam tytuł wskazuje. Z resztą same przeczytajcie.

Rozdział I
Kiedy pewnego ranka wracałem swoją „re- nówką" z Fontainebleau, nie mogłem się wyzbyć natrętnych myśli o sprawach damsko-męskich. Czu¬łem silne podniecenie, rozpierała mnie energia, wszyst¬ko wokół budziło erotyczne skojarzenia — nawet topniejący śnieg na szybach wozu zdawał się mi przypominać krople spermy. No cóż, nie byle jaki chwat ze mnie, a mój flet...
„Koński instrument" — żartowali ze mnie kumple w wojsku. Bo istotnie największy w całym regimen¬cie — to był właśnie mój! Służbę wojskową odbyłem w 126 regimencie piechoty w Brive-la-Gaillarde i mu¬szę powiedzieć, że konkurencja była tam nielicha. Zwłaszcza ze strony kolorowych. Ale mimo to mój był najbardziej krzepki. I na baczność, i w stanie spoczyn¬ku.
To niemal kalectwo. Naprawdę nie jest łatwo nosić takie flecisko w spodniach. Już chociażby dlatego, że kobiety boją się takiego zwierza. Z wyjątkiem oczywiś¬cie tych, którym on szczególnie odpowiada. Są kobiety bardzo wrażliwe na pieszczoty warg sromowych. Sporo jest takich, którym mój członek-olbrzym spędza sen z powiek. Niektóre poszłyby za mną na koniec świata, nawet do piekła, jeśli nie obowiązuje tam zakaz kopulacji. Zdarzało się, że musiałem się ukrywać, zmieniać adresy, aby uciec przed natarczywością tych dam. Nie przeczę, lubię to robić, ale co za dużo, to niezdrowo. Nie jestem maszyną. Mój rewolwer jest duży, fakt, ale jednostrzałowy.
A jedna to nawet z mego powodu... zmarła. W trakcie. W Fontainebleau byłem właśnie na jej pogrzebie. Długo się zastanawiałem, czy w ogóle jechać: pogoda była parszywa, nie miałem też najmniej¬szej ochoty na spotkanie z pewnymi ludźmi. Złamałem się jednak. Nie mogłem Soni tego zrobić. Poza tym bałem się, że będzie mnie nawiedzać nocami jako duch, a ja lubię spać spokojnie.
Przy końcu lasu wyprzedziło mnie czerwone ferra¬ri, które gnało najmarniej dwie setki na godzinę. Ochlapało mi przednią szybę topniejącą spermą, bar¬dzo przepraszam, topniejącym śniegiem, już sam nie wiem, co plotę. Był to taki sam wóz jak ferrari Soni. Ale to nie mogła być ona. Z prostej przyczyny: dobry Pan Bóg, który trzy dni temu przyczaił się w mchach na polanie właśnie w chwili, kiedy wychodziła z „życiowe¬go wirażu", cofnął jej za jednym zamachem prawo jazdy i akt urodzenia. Po prostu za dużo grzeszyła.
To była niedziela, dzień pański, piąta po południu. Śpiewały świerszcze czy koniki polne, dobrze nie wiem. Była w formie piękna Sonia. W świetnej formie.
Rozdział II
Dzień wcześniej zatelefonowała do mnie, o północy. Była w swojej willi, małym pałacyku położonym kilka kilometrów od Cannes. Obchodziła uroczyście swoje trzydzieste urodziny. Docierały do mnie dźwięki muzyki. Chciała, bym nazajutrz przyje¬chał, miała na mnie ochotę. Nachodziło ją to nagle, brutalnie, jak wystrzał z karabinu. Pożądanie pani było dla mnie rozkazem. Płaciła za powietrzną taksów¬kę. Gdyby concorde latał na tej trasie, zafundowałaby mi go. Tym razem miałem wrażenie, że ją zdrowo przypiliło.
Czekała na mnie na lotnisku. Była dziesiąta rano. Pewnie w ogóle nie kładła się spać tej nocy. Oczy miała zapadnięte, zmęczone. Musiał to być ostry jubel. Ale i tak była śliczna, warta grzechu. Muszę przyznać, że od jej telefonu mój flet, nieszczęsny, cały czas stał na baczność. Zawsze tak na nią reagował. Najpierw porywa mnie życie, pogoń za pieniądzem, kuszą drobne przyjemnostki, po spotkaniu prawie zapomi¬nam, że Sonia istnieje. Potem telefon, słyszę jej słodki głos, rzuca mi do słuchawki kilka zachęcających propozycji, robi to świetnie i... witajcie moje erotyczne impresje. Wtedy już nie wiem, co mam robić ze swoim ogonem. To już nie jest członek, to wielka pała, jak policyjna.
No więc ruszyłem do niej. Całą podróż przesiedzia¬łem ze skrzyżowanymi nogami, usiłując choć trochę ukryć pokaźny wzgórek. Rozłożyłem na kolanach największą gazetę, jaka była w kiosku, „France-Soir", której przecież nigdy nie czytam. Wszystkie „wy¬darzenia dnia" i „ogłoszenia drobne" budzą moją niechęć. Zresztą i tak bym nie mógł czytać, za bardzo się boję samolotu. Wsłuchuję się w dźwięki i szmery, które zawsze wydają mi się podejrzane. W ten sposób zabijam czas. Musiałem mieć rzeczywi¬ście wielką ochotę na miłość z Sonią, skoro mimo strachu zdecydowałem się lecieć, w dodatku w niedzie¬lę rano.
Ledwo się uśmiechnąłem na jej widok, bo tak mnie ściskało piętro niżej. Spytała, czyją kocham. Pytanie! Kochałem ją tak, że najchętniej wziąłbym ją natych¬miast, tam w holu, przy wszystkich. Ale jakoś się opanowałem, znam, bądź co bądź, zasady savoir- -vivre'u. Poszedłem grzecznie za nią do czerwonego ferrari (prezent od męża na urodziny). Że też są faceci, którzy nie wiedzą, na co trwonić forsę! Spytała: — Chcesz spróbować? Oto kluczyki, ruszaj. Jak na auto, jest dość nerwowe. — Miała rację.
Było pięknie. W Paryżu zostawiłem kwaśne powie¬trze, w Cannes zastałem już prawie lato. Kiedy będę bogaty, zamieszkam tam. A między nami mówiąc, wątpię, bym był kiedyś bogaty...
Dała znak, żeby skręcić w prawo, w zacienioną drogę, która ginęła wśród zieloności. Wydawało mi się, że Sonia zna okolicę. Podejrzewałem nawet, że nieraz Iii bywała. Była tak spragniona, że nie mogła czekać. Od chwili wyjazdu trzymała lewą rękę na dźwigni, tej mojej dźwigni, nie wiem, czy wiecie, co chcę przez to powiedzieć. Miałem wrażenie, że to ona przekraczała szybkość, nie auto.
Zatrzymaliśmy się na małej polance, w prawdziwym gniazdku miłości. Wokół były skały, drzewa, ziemię pokrywał puszysty dywan z mchów, z dala dochodził oddech morza, śpiewały cykady albo świerszcze. Chy¬ba jednak świerszcze...
Ledwo wyszedłem z wozu, Sonia padła na kolana i z zamkniętymi oczami zaczęła się dobierać do mego lletu. Połykała go niemal, widocznie bardzo tego potrzebowała. Poruszałem się w jej ustach powoli, pilnie rozglądając się wokół. Obawiałem się, że może nas tu ktoś zaskoczyć. Szybko jednak zapomniałem o czujności. Cała gromada ludzi mogła tu wylądować nawet bym nie drgnął. Trzeba przyznać, że Sonia umiała to robić. I pomyśleć tylko, że już nigdy...
Byłem zmuszony lekko ją odsunąć, nie chciałem tak szybko skończyć. Ale nie chciała mnie puścić. Zacząłem więc myśleć o jakichś nieprzyjemnych rze¬czach: o brudnej mgle nad Paryżem, korkach na szosach, o poborcy podatkowym, który zanudzał mnie wezwaniami, o dozorczyni, która jest głupią dupą, w dodatku brzydką, i o paru jeszcze innych rzeczach. Ale to nie pomagało. Mogli nas bombardować, wokół mogły wybuchać pociski, a ja dalej, jak ostatni z osłów, rżnąłem Sonię i nic nie mogło mi przeszkodzić w czer¬paniu przyjemności.
Musiałem się uciec do ostatecznego środka. Chwy¬ciwszy ją za włosy, odciągnąłem jej głowę. Zwierzak wyskoczył, cały lśniący, pokryty śliną. Sonia, z otwar¬tymi ustami, pewnie się zastanawiała, jak on mógł zmieścić się w jej ustach. Była wspaniała — włosy potargane, policzki w ogniu.
Sonia miała usta Catherine Deneuve, włosy rude, talię osy, piersi i pupcię niemożliwie piękne. Brak mi słów, bym mógł opisać jej urodę.
Była dla mnie zbyt piękna, to nie ulegało kwestii. My dwoje, ona i ja, to Piękna i Bestia. Nie można powiedzieć, bym był ładnym chłopcem. Rano nie wpatruję się w lustro. Moje ciało to muskuły i owłosie¬nie. W regimencie nazywano mnie „Yeti". Jeden jedyny mój atut to ogonek. Tu, przyznaję, jestem nie do pokonania. Piękna Sonia miała nosa. Musiała, mądrala, domyślić się wymiarów mego kajtka. Kiedy kochaliśmy się pierwszy raz, powiedziała: — Od wieków marzyłam o takim wspaniałym. Jeśli mi nie dogodzisz, umrzesz. — Została obsłużona jak należy.
Wkrótce tarzaliśmy się na polanie, na mchu. Włożyłem jej rękę pod sukienkę. Nie miała majteczek ani staniczka. Była cała gorąca, wręcz rozżarzona. To było niesamowite, jak silnie jej pożądałem. Bardzo i liciałbym mieć kilka ogonów, co najmniej dwa, na wypadek gdyby jeden się nie sprawdził. Szeptała mi do ucha różne świństewka i chciała, bym ją wziął od tyłu.
Mam szaleńczą ochotę na to — mówiła — od wczoraj wieczór o niczym innym nie mogę myśleć.
Odparłem na to: — Czy jesteś tego pewna, czy dobrze się zastanowiłaś? Przecież mogę ci okaleczyć pupę. A masz taką ładną! — To była prawda. Tak mówiąc, włożyłem palec między jej pośladki. Istny aksamit.
Ale rzeczywiście tego chciała, nawet gdyby bardzo bolało. Musiałem się zgodzić. Przez moment myśla¬łem, że postradała zmysły, że zwariowała i że to się może źle skończyć. Może powinienem był zdecydowa¬nie powiedzieć „nie", zasłonić się zasadami religii, jakąś chorobą?
Tymczasem wariowałem z pożądania. Myśl o ko¬pulacji, zwłaszcza o sodomii, i aura miejsca zawróciły mi w głowie. Jeśli chodzi o pomysłowość, to nie mogę narzekać na brak wyobraźni. Wsadziłem głowę pod jej sukienkę i pożerałem zachłannie małą kotkę. To było wprost cudowne. Jej cipka miała smak egzotycznego koktajlu. Sonia ośmielała mnie, opierając się rękoma o mój kark. — Dalej — mówiła naprzód! Ssij mnie mocno, mocno i długo. Musi być bardzo wilgotno, żebyś mógł swobodnie wejść we mnie z przodu i z tyłu. — A więc jednak to była jej idée fixe.
Bardzo szybko doznała rozkoszy. Miotała się, rwąc mech i wbijając paznokcie w ziemię. Nie bardzo wiedziała, co robi. Ciężko dysząc, upadła na ziemię. Nogi i ręce bezwładnie rozrzucone, wzrok zmącony i zagubiony w błękicie nieba.
Pieściłem jej piersi, mówiąc sobie: „Uspokoiła się, sodomia była tylko wybrykiem, pomysłem, o którym już zapomniała".
Ale nie zapomniała, jak się okazało. Kiedy tylko odzyskała oddech, uklękła i zaczęła mnie bardzo delikatnie pieścić, rzucając na flecik spojrzenie pełne uczucia i miło doń przemawiając; czułem się cudownie. A ona mówiła: — Jesteś wielki, gruby, najwspanialszy. — Nieomal programowała go: — Za chwilę wejdziesz w moją pupę. Wejdziesz tam cały, do końca. Wiem, że na początku będzie bolało. Ale potem będziesz mnie brał i będzie rozkosznie. Chcę cię czuć głęboko, chcę się nadziać na ciebie...
Zsunęła mi dżinsy, usiadła na moich udach, schyli¬ła głowę, żeby rzucić pełne podziwu spojrzenie na to, co się za chwilę znajdzie w niej. Lekko się uniosła i jednym ruchem odrzuciwszy głowę do tyłu, wciągnęła go. Szepnęła: — Nie ruszaj się, sama to zrobię. Wstrzymaj się, mam wielką ochotę, żeby to trwało długo. — Nie ruszałem się, pozwoliłem jej działać. Są chwile, kiedy lubię być traktowany jak przedmiot.
Ale z tym wstrzymywaniem się to była zupełnie inna sprawa. Sonia miała swój sposób dosiadania mnie, wchłaniania moich dwudziestu pięciu centymetrów. Każdy jej ruch sprawiał mi przyjemność, widziałem piersi drgające nade mną w fantastycznym rytmie i sam się dziwię, że mogłem powstrzymać wytrysk. Kiedy przyspieszyła, myślałem, że to już koniec. Spojrzałem w górę i zobaczyłem małego ptaszka, który przysiadł na gałązce. Miał żółto-czerwone podgardle. Patrzyłem na niego z uwagą, mówiłem sobie: „Jestem małym ptaszkiem, siedzę na gałązce, wcale nie kopuluję, to nieprawda, że jest mi dobrze, nie ma mnie tu, życie jest tylko snem". Udało się. Przeżyła rozkosz, ja zaś ciągle miałem kulkę w rewolwerze. Położyła się przy mnie i ukryła w zagłębieniu mego ramienia śliczną twarzyczkę. Wtuliła się w mój owłosiony tors. Czułem bicie jej serca, głuche, nierówne. Byłoby rozsądniej, gdybym jednak przeżył rozkosz razem z nią i na tym poprzestał. Ale skąd mogłem przewidzieć, co będzie dalej...
Kiedy się wyprostowała, zobaczyłem, że jest blada, co wcale jej nie przeszkodziło w podjęciu pieszczot. Miałem wrażenie, że nigdy nie będzie zupełnie zaspo¬kojona. Wciskając dłonie w mech, podała mi jedną pierś, a sama cudownie falowała tyłeczkiem. To było już stanowczo za wiele. Tym razem byłem zdecydowa¬ny choć trochę się odprężyć. Czułem przebiegające już w dole brzucha fale. Czułem się jak w przedsionku raju. Nagle włożyłem palec do jej pupy. Jęknęła z rozkoszy, udałem że ją gryzę w sutkę. Jęknęła znowu:
Och, jeszcze, cóż to za błogość, och, jakie to wspaniałe... chodź, mój kochany, chodź! Jak ciepło, jak wspaniale, jak szaleńczo cudownie! Za chwilę mnie weźmiesz od tyłu. — Odparłem na to: — Jak chcesz, kochana, jeśli tylko zostało mi coś w zapasie. Moje jądra są chyba jeszcze pełne.
Trochę później znów usłyszałem świerszcze. Sonia, siedząc na mnie, ciągle drżała, a jej serce biło mocno. Po chwili Sonia znów zaczęła głaskać moje piersi, swoimi pięknymi palcami bawiła się moją sierścią, szczypała mi sutki polakierowanymi na czerwono paznokciami, potem lekko gryzła. Uwielbiam te piesz¬czoty. Odkryła to zresztą podczas naszego pierwszego zbliżenia.
W kilka minut później byłem już gotowy. Zaczęła mi lizać pępek, uda, a potem członek. Kiedy się zorientowała, że mogę długo nie wytrzymać, wzięła go do ust i zaczęła ssać, „palić fajkę" -— jak to zwykła mówić. Robiła to tak, że umarłemu by stanął. Trwało to dobry kwadrans. Myślałem, że mi go połknie, tak przykładała się do pracy. Kiedy, zdyszana, wreszcie go puściła, zaczęła mnie całować. Jej usta miały mdły smak. Szepnęła mi do ucha: — Teraz mnie weźmiesz od tyłu, zrobisz to dla mnie, mój ukochany, zrobisz, prawda? To będzie na moje urodziny! — Brała mnie na sentymenty, nie mogłem odmówić.
Położyła się na brzuchu, uniosła wysoko sukienkę i podała pośladki, rozsuwając szeroko nogi. Pochyli¬łem się nad nią. Uniosła trochę ramiona, a ja pocałun¬kami okryłem plecy, aż do bioder. Widziałem, jak leciutko drżały jej pośladki, pewnie z podświadomego strachu. Nagle zebrała się w sobie, podsunęła uda i uklękła, ofiarowując mi się zupełnie jak suka w rui. Szepnęła: — Liż mnie, przygotuj do przyjęcia flecika!
Wślizgnąłem się z tyłu pod nią, zacząłem całować dziurkę, wyglądającą jak mała gwiazdeczka. Mój oddech sprawiał, że jęczała cicho. Język ślizgał się długo wokół gwiazdeczki, która otwierała się jak kwiat. Zatrzymałem się, bo zabrakło mi tchu i bolały mnie szczęki. Ręką otarłem ślinę, spływającą mi na brodę.
Ustawiłem się za nią. Muszę przyznać, że przestra¬szyłem się, że coś jej zrobię — taki był duży, chyba większy niż kiedykolwiek przedtem. Pomyślałem: „Chło¬pie, robisz w tej chwili największe głupstwo w życiu!"
Pieściłem przedziałek między pośladkami, sunąc fletem tam i z powrotem, wciąż odwlekając decydujący moment. Ona czekała. Pośladki miała wypięte, uda rozwarte, głowę wciśniętą w ramiona. Jęknąłem: Te¬raz cię wezmę — tak jakby tego nie wiedziała. — Za¬czynaj, to będzie cudowne, jestem pewna. Postaraj się na początku być bardzo ostrożny — odpowiedziała schrypniętym głosem.
Podniecaliśmy się słowami, chyba oboje byliśmy dość zdenerwowani. Przyłożyłem członek do jej pośla¬dków, uderzając w nie udami i wchodząc w nią samym czubkiem. Ale mój flet szybko zginął pomiędzy poślad¬kami Soni. Ten widok przebijania się członka poraził mnie. I tylko to mi kołatało w głowie, by sunąć coraz głębiej, aż do końca. Czułem, że staję się w tym momencie niebezpieczny.
Chwyciłem Sonię za biodra i jednym gwałtownym ruchem wszedłem w nią. Uniosła głowę i wydała zwierzęcy głuchy pomruk. Trzymałem ją nabitą na mój flet, a ona broniła się. — Boli — usłyszałem —wycofaj się, nie, nie, nie zostawiaj mnie, to będzie cudowne! To okropne! Nie!... Tak, tak, zostań! —Nie wiedziała już, co się z nią działo, ja zresztą także nie. Bałem się zrobić jakiś ruch, by nie wytrysnąć. Pierwszy raz zdarzyło mi się, że kobieta poprosiła mnie o stosunek analny, od tyłu. Byłem jak na brzegu przepaści, w każdej chwili mogłem w nią runąć. Gdy chciała się ruszyć, padłem na nią i znalazłem się w najcudowniejszym, najdziwniej¬szym raju, przeżywając najwspanialszy w moim życiu orgazm.
Rozdział III
Koniki polne znów zaczęły swój koncert. Małe ptaszki także. Byłem jeszcze pod wpływem emocji, ogarnęła mnie melancholia, ten dziwny smu¬tek, który spływa na mężczyznę, kiedy dokładnie opróżni jądra. Wszyscy mamy skłonności do świntuszenia. Bardzo wolno wyszedłem z niej. Mój flecik nie był czysty, zaoszczędzę wam detali. Wytarłem go ligninową chusteczką. Sonia leżała bezwładnie z twa¬rzą w mchu. Pomyślałem: „Zbiera siły, musiała bardzo to przeżyć, moje biedactwo kochane".
Po dłuższej chwili położyłem dłoń na jej ramieniu, chciałem ją pogładzić. Powiedziałem: — Soniu, kocha¬nie, trzeba już wracać. Bardzo nam się przyda filiżanka kawy. Mam ochotę nacieszyć się przepiękną pogodą.
Nie odezwała się. Nagle poczułem coś dziwnego, dotykając jej ciała. Miałem wrażenie, że jest ono nieruchome, dziwnie ciche. Potrząsnąłem nią trochę mocniej i szepnąłem: — Soniu, kochanie, wstań, nie wygłupiaj się...
Jak szalony bo miałem wrażenie, że udaje uszczypnąłem ją w ucho trochę silniej. Nie zareago¬wała. Przewróciłem
ją na wznak, była bezwładna, leciała mi przez ręce. Teraz dopiero dostrzegłem trupio bladą twarz, straszny grymas ust i martwe, szklane oczy. Natychmiast przyłożyłem ucho do piersi. Wie¬działem, że to koniec. Nieraz patrzyłem śmierci w oczy. W ubiegłym roku na autostradzie zatrzymałem samo¬chód przy wypadku. Kobieta, która wypadła po otworzeniu przeze mnie drzwiczek auta, miała taki sam, pusty wzrok.
Nagle oprzytomniałem. Zdecydowałem, że muszę coś zrobić. Najpierw ciało. Ubrałem Sonię, uczesałem jako tako włosy, zamknąłem jej oczy. Nadal była piękna, piękna Śpiąca Królewna. Omal nie rozpłaka¬łem się, biorąc ją w ramiona. Posadziłem ją ostrożnie w aucie. Ruszyłem, nie bardzo wiedząc, dokąd jechać. Obrałem kierunek na Cannes; jechałem wolno, około setki na godzinę. Nie miałem ochoty zabijać po raz drugi.
Przez chwilę pomyślałem, że może trzeba było ją zostawić na polance, a samemu wracać pieszo. Ale potem uznałem, że zrobiłem dobrze. Typ o takiej gębie włóczący się sam po drodze? Zobaczyłem siebie w lusterku auta. Nie powinienem na razie się pokazy¬wać. Przy starciu z sędzią śledczym nie miałbym żadnych szans. Nie dopuściłby nawet do głosu mego adwokata.
Kilka kilometrów za Cannes zauważyłem super¬market z parkingiem wielkim jak trzy boiska piłki nożnej. Podjechałem tam, żeby ustawić wóz w cieniu, tuż przy plocie obrośniętym różami. Ucałowałem Sonię w skroń, po raz ostatni. Włożyłem kluczyki do schowka. Jeszcze by tego brakowało, żeby zwinięto jej gablotę.
Miałem szczęście. Obok był przystanek autobuso¬wy. Właśnie nadjechał autobus do Nicei. Zgubiłem się w tłumie turystów.
Była już chłodna, mglista noc, kiedy wylądowałem w Roissy. Taksówka, która mnie wiozła do Paryża, jechała trzydzieści na godzinę. Wysłuchałem wiado¬mości. Pocztowcy grozili strajkiem, ale co mnie to obchodzi, dostaję niewiele listów, najczęściej są to wezwania od mego poborcy podatkowego. W domu ogarnęła mnie straszna chandra. Nie włączyłem tele¬wizora, położyłem się bez kolacji do łóżka. Dobrze mi tak, tylko na to zasłużyłem. Rano pobiegłem do kiosku. Kupiłem „France-Soir". Wcale nie zaskoczyła mnie na jednej ze stron fotografia pięknej główki Soni. Co to jednak znaczy być żoną miliardera, w dodatku Greka...
** *
Wspomnienie tej niewiarygodnej historii spowodo¬wało, że ogarnęło mnie podniecenie, i to ogromne. Była to dość prostacka reakcja. Na szczęście miałem na sobie obszerny płaszcz nieprzemakalny, więc wy¬brzuszenie moich spodni nie było widoczne. Zatrzyma¬łem się na siusiu, to jednak trochę go odciąży. Na skraju drogi podlałem wrzosy. Jakiś idiota przejeżdża¬jący ciężarówką zdobył się na zaczepny klakson. Czyżby ciężkimi wozami jeździły pedały? Ulżyło mi.
Właśnie ruszałem, kiedy wyprzedził mnie czarny mercedes. Za kierownicą siedziała ładna brunetka o krót¬ko obciętych włosach. Wydawało mi się, że rzuciła w moim kierunku taksujące spojrzenie. Zwolniła nieco. Pomyślałem, że może i ona odgadła, iż mam dużego.
Kilka kilometrów dalej znów ją spotkałem. Jej samochód zatrzymał się przy barierce. Stała na skraju drogi, przy tylnych zderzakach, i machała ręką, wzy¬wając pomocy. Zatrzymałem się za mercedesem, tuż przy niej. Zawsze się zatrzymuję, kiedy widzę, że ktoś na drodze ma kłopoty. Zwłaszcza, gdy jest to ładna kobieta. Była jeszcze piękniejsza, niż myślałem. Ubra¬na była w kurtkę karakułową, dżinsy oraz czarne botki. Poczułem delikatny zapach perfum, gdy otwo¬rzyła drzwiczki mego auta. — Mam defekt — wyjaśni¬ła z czarującym uśmiechem nie wiem, co to może być, przerywa co parę minut, a ja się tak bardzo spieszę. Jadę na pogrzeb. Odpowiedziałem grzecz¬nie: — Ja także, może jedziemy na ten sam? Ja jadę do Moret-sur-Loing. — Odparła: — Pan znał Sonię? To straszne, co ją spotkało. Atak serca w trzydzieste urodziny. Czy przeszkodziłoby panu, gdybym się z panem zabrała? Każę potem sprowadzić moje aulo.
Usiadła obok mnie. Miała ładny profil," zgrabny nosek, usta pełne, czerwone.
Wydawało mi się, że już ją gdzieś widziałem. Bardziej pamiętam zapachy perfum niż twarze. A ten właśnie kogoś mi przypominał. Zapytała: — Dobrze pan znał Sonię? — Odpowiedziałem: — Tak, dość dobrze. Pracowałem dla niej, gdy prowadziła sklep z bielizną damską. Jestem z zawodu fotografem.
Mówiłem prawdę. W ten właśnie sposób ją pozna¬łem, kiedy pewnego dnia fotografowałem wspaniałą dziewczynę, modelkę. Czasami widzę jej zdjęcia w ma¬gazynach, na wystawach, w metro. Jeszcze przedwczo¬raj widziałem jedno w Roissy, przedstawiało ją w ko¬kieteryjnym staniczku i maleńkich majteczkach. To ja robiłem to zdjęcie.
Sonia weszła do atelier, gdzie ustawiałem właśnie światła. Zapytałem mego asystenta: — Co to za cudo?
Odpowiedział: — Nie znasz jej? W tym tygodniu była w „Paris-Match". To nasza szefowa, to jej bieliznę fotografujesz. Dużo później dowiedziałem się, że jej mąż, Grek, jest miliarderem. Niewiele wiedziałem o spółkach i stowarzyszeniach, o udziałach i o gieł¬dach. Mam trudności w wypełnianiu deklaracji podat¬kowej, a cóż dopiero mówić o świecie biznesu. Dla mnie wszyscy miliarderzy greccy to albo armatorzy, albo marynarze.
Obejrzała mnie od stóp do głów. Wsparła jedną rękę na biodrze, drugą dotykała paluszkiem swego noska. Pomyślałem: „Chce mnie chyba kupić. A może jej goryl zachorował". Pod koniec sesji poprosiła mnie do małego pomieszczenia za sklepem i powiedziała: — Muszę z panem pomówić, ale to długa sprawa, więc zapraszam pana na obiad.
Około godziny jedenastej byłem już w jej mieszka¬niu przy avenue Montaigne. O północy pozwoliła się wziąć trzy razy; wydawała przy tym takie okrzyki, że się dziwiłem, iż sufit nie spada na nas. Powiedziała, że nigdy dotąd nie spotkała takiej maszynki do miłości. Na zakończenie dała mi dwa pięciuset frankowe banknoty. Dobrze przypuszczałem — chciała mnie kupić.
Tymczasem ciągle obserwowałem moją przygodną pasażerkę i nagle doznałem olśnienia. Już wiedziałem, skąd ją znam. To śmieszna historia. Zobaczyłem ją właśnie u Soni, na avenue Montaigne. Któregoś wieczoru poszedłem tam bez uprzedzenia. Zdarzało mi się pracować w nadgodzinach. Sonia powiedziała wtedy: — Wpadasz tak znienacka, czekam akurat na swą przyjaciółkę... Strasznie głupio się złożyło. Gdy¬bym wiedziała, że wpadniesz... Cóż, wejdź na chwilę, ona nie przyjdzie wcześniej niż za godzinę. — Dała mi whisky, sama też wypiła. Zaczęła mi się zwierzać. Oczy jej zalśniły, gdy powiedziała: — Muszę ci coś wyznać. Przyjaciółka, której oczekuję, to moja kochanka. Czasem zdarza mi się kochać z kobietą. Nie gniewasz się, że ci to mówię?
Nie gniewałem się, skądże. Ta lesbijska historia zaczęła mnie nawet podniecać, więc powiedziałem:
Bardzo chciałbym na was popatrzeć, nigdy nie widziałem dwóch kobiet w łóżku. To musi być ciekawe... Zastanowiła się chwilę, a potem z uśmiechem powie¬działa: — To naprawdę cię interesuje? I chcesz popa¬trzeć? Więc schowam cię do szafy z ubraniami, sądzę, że będzie ci tam dobrze. Ale musisz się zachowywać przyzwoicie i spokojnie. Gdyby Dominika się o tym dowiedziała, byłaby wściekła. Opowiadałam jej o tobie i twoim bardzo dużym zwierzaku. Wydawało mi się, że była zazdrosna. Czy obiecujesz zachowywać się cicho? Bardzo mnie podnieca świadomość, że będziesz na nas patrzył. Tylko pamiętaj, zachowuj się przyzwoicie i nie baw się swoją maszynką, nie zmarnuj naboju, zacho¬waj go dla mnie. Jak ona wyjdzie, zrobimy sobie balecik...
** *
Zainstalowałem się wygodnie pomiędzy futrami pachnącymi jej perfumami. Zasunęła właśnie drzwi, zostawiając niewielką szparkę, kiedy rozległ się dzwo¬nek. Położyła ostrzegawczo palec na ustach i porozu¬miewawczo mrugnęła do mnie. Poszła otworzyć. Po¬myślałem, że jest niemądra. Po co ta tajemnica? Słyszałem, jak szczebiotały w salonie, nie przestając się śmiać. Zwłaszcza jej przyjaciółka miała śliczny, dźwię¬czny śmiech. Nie wiem, dlaczego wyobrażałem ją sobie jako długowłosą blondynkę. A tymczasem dziewczyna okazała się brunetką, włosy miała bardzo krótkie. Całowały się namiętnie, zaledwie metr ode mnie. Podejrzewałem nawet Sonię, że umyślnie sprawiła, by stanęły w tym miejscu — nie mogłem głośno oddychać. Wstrzymywałem więc oddech, myślałem, że się uduszę. Ich pocałunki zdawały się nie mieć końca. A później zaczął się seans pod tytułem „rozbieranka". Przesu¬nęły się trochę w lewo, więc widziałem tylko spadające na dywan części garderoby i słyszałem przyspieszone oddechy. Ostatnie wylądowały tuż koło mego nosa czarne majteczki Dominiki. Sonia zachowywała się nader prowokacyjnie.
W kilka chwil potem tarzały się już po łóżku, nagie. Trudno mi było stwierdzić, która z nich była piękniej¬sza. Chyba jednak Sonia. Tamta miała trochę, jak na mój gust, za małe piersi. Lubię mieć obie dłonie pełne ciała. To ona grała rolę mężczyzny. Po oblizaniu sutek partnerki, przeniosła się do kotki, palcami rozsuwając wargi i atakując od czasu do czasu czubkiem języka clitoris. Były to bardzo precyzyjne, krótkie ruchy albo tylko muśnięcia. Zapewne skuteczne, jak mogłem sądzić po wydawanych przez Sonię dźwiękach zachwy¬tu. Pomyślałem sobie wtedy: „Jaka szkoda, że ta dziewczyna nie lubi mężczyzn. Jestem przekonany, że świetnie paliłaby fajkę".
Nagle mój flet zaczął się prężyć. I to zupełnie nieźle. Wiedziałem, że długo nie wytrzymam, będę musiał mu przyjść z pomocą. Oswobodziłem niesfornego jegomo¬ścia i pozwoliłem mu ocierać się o futro. Pewnie trafiłem akurat na norki, bo cała masa ogonków zaczęła się roić wokół członka. Czułem pol na czole, miałem nieprzepartą chęć zagrzebania się w te futra.
Tymczasem obie nagie damy nie wyglądały na znudzo¬ne. Dominika wyjęła atrapę penisa, nie wiem, skąd ją wyjęła, ale na pewno nie z kieszeni i nie z kapelusza magika. Wymiarami sztuka była bardzo imponująca, ale gdzie mu tam było do mego! To model nie spotykany w naszych sex-shopach. W każdym razie był prawie jak naturalny. Artysta, który go stworzył, nie zapomniał o niczym. Widziałem nawet błękitnawe żyły biegnące wzdłuż przyrządu, kiedy cały lśniący wychodził z dziur¬ki Soni. Ona podłożyła ramiona pod kark i szeroko rozsunęła nogi, żeby „partner" mógł ją lepiej nawlekać.
Za każdym razem gdy atrapa wchodziła w Sonię, ta wydawała okrzyki i unosiła wyżej biodra. Musiała pewnie myśleć o mojej „atrapie". Będzie na pewno obsłużona, gdy tylko koleżanka wyjdzie. Sądziłem, że tamta nie zechce zapuszczać tu zbyt długo korzeni. Przyszły mi do głowy szaleńcze myśli: wyrwać się brutalnie z tego futrzanego więzienia i przebić obie, odstawić scenkę pod tytułem: „Uwaga! Goryl!" Z tego wszystkiego rozebrałem się do rosołu.
Dominika zmieniła pozycję. Usiadła teraz na twa¬rzy Soni, która lizała z zapałem jej kotkę, a atrapa tymczasem podróżowała coraz szybciej między jej udami. Dominika manipulowała instrumentem, wbi¬jała go w partnerkę jak sztylet. W kilka minut potem rozległy się ostre krzyki, przypominające pisk łasic w rui. Tak naprawdę nigdy nie słyszałem pisków łasic w rui, ale w moim skromnym przekonaniu musiało to być właśnie coś w tym rodzaju.
Zatkałem sobie uszy, żeby nie krzyknąć z rozkoszy. Jeszcze chwila, a bym nie wytrzymał. Czułem się już zupełnie chory, kiedy Sonia przyszła mnie uwolnić. Byłem jedną wielką erekcją. Pociągnęła mnie na łóżko i powiedziała: — No i co o tym myślisz, kochanie? Podoba ci się miłość dwóch kobiet? — Nie odpowie¬działem, wsadziłem mój olbrzymi interes między jej nogi, a ona zamruczała: Och, jak dobrze, to jednak dużo lepsze od sztucznego! — Nie zaprzeczyłem. Przez skromność...
Rozdział IV
Wyjąłem paczkę gitane'ów, otworzyłem i podałem. — Czy pani pali, Dominiko?
Otworzyła szeroko oczy i wymamrotała coś w ro¬dzaju: Pan mnie zna? Skąd pan wie, jak mam na imię?
Odparłem: — To proste. Mam intuicję. — Uśmiech¬nąłem się w duszy, zabawa była pierwszorzędna.
Szybko się zreflektowała, zdobywając się nawet na nikły uśmiech. — Nie, dziękuję. Palę lżejsze. Jest pan bardzo miły, Antoni. Zrewanżowała mi się, bo tak mam istotnie na imię. Nadano mi je na pamiątkę dziadka, rolnika z okolic Issoire. Muszę przyznać, że mnie zaskoczyła. W tym momencie zdałem sobie sprawę, że awaria auta na drodze była pretekstem do zatrzymania się, to był blef. Ale jak mnie rozpoznała? Może Sonia pokazała jej kiedyś moją fotografię, którą nosiła we wszystkich torebkach? Zrobiła to zdjęcie koło Cannes, na swej plaży. Zdjęcie wyraźnie ukazy¬wało moją anatomię i owłosienie.
Nielicha fizjonomistka musiała być z tej Dominiki. Albo, co też prawdopodobne, obserwowała mnie z wnętrza szafy, kiedy dopieszczałem jej partnerkę.
Musiała mieć pyszny widok, ukryta wśród tych sa¬mych futer, w których wcześniej się skryłem.
A może zadurzyła się w moim małym, może przestały jej się podobać lesbijskie skłonności?
Powiedziałem: — Więc tak się poznaliśmy, a awa¬ria pani auta to tylko podstęp. — Wcisnęła się głębiej w fotel, skrzyżowała ręce i uśmiechnęła się, mrużąc oczy. Patrzyła tak jakoś przenikliwie na mnie, że niewiele brakowało, a bym zaczął się prężyć. Jeszcze tylko tego by brakowało. Szepnęła: — Wytłumaczę to panu później. Patrzyła teraz prosto przed siebie. W kilka sekund później dodała: — Tym razem naprawdę pada śnieg, Sonia będzie miała biały pogrzeb. Musi pan zwolnić, Moret jest na lewo. — Miała rację, dojeżdżaliś¬my do miasteczka, w którym urodziła się Sonia.
Przed kościołem stało już bardzo dużo samocho¬dów. Wszystkie były tak wspaniałe, że ukryłem swój wóz w bocznej uliczce. Poczułem się jeszcze mniejszy, nędzniejszy, kiedy weszliśmy do katedry. Organy grały bardzo wzniosły kawałek, pewnie Bacha. Słuchając, zacząłem myśleć o Soni, ale nie o umarłej, tylko o tej, która tak lubiła się kochać. To, czego się obawiałem, stało się faktem. Mój flet zaczął się prężyć jak świn¬tuch, w świetle gromnic, wśród ciężkiej woni kadzideł. Całą ceremonię przestałem jak wrośnięty, jak pień. Był to pogrzeb wysokiej klasy.
Na cmentarzu zobaczyłem męża Soni. Facet miał ciemny, prążkowany garnitur, skronie posiwiałe. Obok niego stała niska nastolatka, blondyneczka. Miała na sobie kostium z czarnej skóry, czarne pończochy i czarną wstążkę we włosach. Sądząc po jej wieku, nie mogła być córką Soni. Zresztą Sonia nigdy nie miała dzieci. Może to była jej siostrzenica? Kiedyś chyba wspomniała, że ma siostrzenicę. Dziewczynka rzewnie płakała, widząc spuszczanie trumny do grobu. Bardzo to przeżywała, biedactwo, i była taka ładna. Na pogrzebach zawsze patrzę na płaczące ładne dziewczy¬ny. Uważam, że żal, łzy, żałoba dodają im uroku. Mam widocznie słabość do wdów i sierot.
Ja i Dominika wyszliśmy boczną furtką — ona także nie miała ochoty spotkać się z rodziną Soni. Poszliśmy do małego bistro. Było tłoczno. Mieszkańcy miasteczka chcieli zobaczyć sławnych ludzi ze stolicy. Rozmawiali tylko o tym. Wypiliśmy przy barze, nie zamieniwszy prawie słowa. Było już południe, kiedy ruszyliśmy w kierunku Paryża. Z powodu śniegu, który padał coraz intensywniej, musiałem uruchomić wycieraczki. Widoczność była kiepska, posuwaliśmy się z pogrzebową szybkością.
Dominika znalazła czas, by mi wyjaśnić, w jaki sposób mnie rozpoznała. Minęliśmy się pewnego dnia na schodach domu przy avenue Montaigne. To musia¬ło być ostatniej wiosny. Okazało się, że wymienialiśmy się dość często w łóżku Soni, która potrzebowała wyjątkowo dużo urozmaiconej czułości. Następnie, tak jak przypuszczałem, Sonia pokazała Dominice moją fotografię z Cannes, czyli Yeti opalający się na plaży. Ostatnio Dominika też zaliczyła sesję w szafie.
To było w maju. Schowana w futrach, widziała, jak kocham się z Sonią. Tak więc byliśmy, można rzec, starymi znajomymi, toteż na szosie rozpoznała mnie bez trudu. Podobno mam twarz, której się nie zapomi¬na — rozpływała się w pochwałach, tylko czy napraw¬dę myślała o twarzy? Paliła morrisy. Twierdziła, że nigdy takiej machiny (więc jednak!) nie widziała, nawet w książkach erotycznych czy filmach pornogra¬ficznych. Sonia podobno często jej o mnie i kalibrze mego penisa opowiadała. Nic więc dziwnego, że Dominika chciała wreszcie zobaczyć moje atrybuty — toteż poprosiła Sonię, by pozwoliła jej podglądać nas. Nie była, jak przyznała, rozczarowana spektak¬lem. Myślała, że śni. Wzięła wtedy z sobą atrapę, żeby nie czuć się samotnie wśród futer. Ale nagle uzmysło¬wiła sobie, że gumowy ptaszek nie wytrzymuje porów¬nania. Naprawdę to był fenomen. Udałem skromnisia i powiedziałem: — To nie moja zasługa, to dzieło natury. I wcale nie jestem z tego dumny. Nie zawsze łatwo jest go nosić, proszę mi wierzyć. Miałem już sporo nieprzyjemności. Niech się pani nie zdziwi, ale zdarza mi się czasami zazdrościć mężczyznom, którzy mają organ normalnych rozmiarów i ich erekcji nikt nawet nie zauważy. — Bardzo trudno było ją przeko¬nać. Wreszcie oparła się o drzwiczki, usiadła, podciąga¬jąc nogi, i spokojnie patrzyła na mnie, a raczej na moje spodnie. Miałem wrażenie, że liże mnie wzrokiem.
Nie powiedziała jeszcze wszystkiego. Odsunęła się trochę, tak żeby patrzeć na mnie z pewnej odległości.
Odchyliła głowę do tyłu, zupełnie jak wąż szykujący się do ataku. Zaciągnęła się głęboko papierosem, wypusz-czając kłąb dymu. Wtedy powiedziała: — To w czasie stosunku Sonia zmarła. Pan ją zabił kochając się z nią, prawda?
Zamurowało mnie. Zaskoczony, spytałem: — Co pani powiedziała? Proszę to powtórzyć! — Powtórzy¬ła. Obrzuciłem ją złym spojrzeniem, miałem ochotę ją zabić. Patrzyła na mnie z nikłym perwersyjnym uśmieszkiem i czekała na odpowiedź. Była ładna, bestyjka, zwłaszcza podobały mi się jej usta.
Spytałem: — Skąd pani wygrzebała tę historyjkę? Czytała pani o niej w gazetach? — Miała minę, jakby rozkoszowała się moim zmieszaniem. Długo nie odpo¬wiadała. Wyciągnęła rękę, by strząsnąć popiół, wolno podniosła ku mnie wzrok, taksując mnie uważnie.
Nie — powiedziała wreszcie — nie czytuję gazet. Po prostu Sonia mi powiedziała, że zamierza się z panem spotkać. Telefonowałam do niej w niedzielę rano, żeby jej złożyć życzenia z okazji urodzin. Biedactwo!
Nic nie odpowiedziałem, przez dobrych kilka chwil głowę miałem pełną różnych myśli, które mieszały się jak płatki śniegu. „Dokąd ona zmierza?" — zastana¬wiałem się. Może to szantaż? Tak, na pewno! Po to właśnie mnie zatrzymała. Jeszcze trochę, a wdepnę w gówno. W więzieniu będę mógł przez kilka lat cieszyć się w samotności moim małym. Jeśli w ogóle jeszcze kiedyś mi stanie. Bo już w tej chwili miałem /.u pełną awersję do tych rzeczy.
Poczułem nagle dotyk jej ręki na udzie. Chciała mnie pocieszyć: — Nie musi się pan niczego obawiać — po-wiedziała -—ja nic nie powiem. To nie pana wina. Sonia chorowała na serce. Kiedyś miała atak przy mnie. Leczyła się od dawna. No, niech się pan rozchmurzy. Będę milczała jak grób! Jeśli będzie pan dla mnie miły...
Z trudem zrozumiałem, co chciała przez to powie¬dzieć. Jej ręka zaczęła się zbliżać do mego rozporka i zaczęła mnie lekko pieścić. Nagle pod dotknięciem jej aksamitnej łapki odzyskałem formę. Zbliżyła się do mnie. Zagruchała mi do ucha: - Niech mi pan powie, czy nie ma pan ochoty zatrzymać się gdzieś? Moglibyś¬my skręcić w boczną drogę, nic nie będzie widać. A po tych wszystkich emocjach należy się panu...
Nie mogłem się niczym wymigać, bo przejeżdżaliś¬my właśnie przez las. Skręciłem więc w pierwszą szeroką aleję i zatrzymałem wóz pod wielkimi drzewa¬mi. Było tu pięknie i cicho, jak w katedrze. Dominika rozpięła mi spodnie. Flet, nabrzmiały już i duży, wyskoczył jak diablik z pudełka. Zaczęła mnie powoli pieścić dłońmi. Oczy miała lśniące, usta półotwarte. Powiedziała: — Możemy zawrzeć znajomość. A po¬tem już milczała, bo w pewnej chwili wchłonęła mój flecik w usta.
Szeroko rozwarła szczęki, aby lepiej ogarnąć mój napuszony instrument. Co chwila wypuszczała go, by móc go polizać z góry na dół. Było cudownie. Nie wiedziałem, co się dzieje, zupełnie straciłem kontrolę nad sobą.
Zrobiła małą przerwę, żeby nabrać powietrza. Pieściła mi jądra, ocierała się o mój flet szyją, policzka¬mi, uszami. Mruczała jak kotka wokół nóg swego pana. W pewnej chwili spojrzała na mnie, ładnie się uśmiechnęła i szepnęła: — Masz piękny ogon, wiesz?
Już kiedyś to słyszałem. Potem powróciła do pracy, chwytając mnie w usta głęboko, aż do gardła. Położy¬łem ręce na jej karku, trochę naciskając. W głębi brzucha poczułem jakiś wstrząs. To było małe trzęsie¬nie ziemi. Zwolniłem ucisk, żeby Dominika mogła mi pospieszyć z pomocą. Chwyciła ręką żołądź, podniosła trochę głowę, tak jakby piła z butelki. Widziałem jej nieco zapadnięte policzki i drgające gardło, gdy poły¬kała spermę. Po wysączeniu ostatniej kropli bardzo dokładnie wylizała mi członek. Może czekała na kolejny cud?
Kiedy zobaczyła, że mięknę, że już naprawdę nie ma nic do roboty, wcisnęła członek grzecznie do spodni i zapięła mi rozporek. Oblizała się, zapaliła papierosa. Po chwili odezwała się: — Czy dobrze było? Potem to powtórzymy, mam nadzieję, że mnie weź¬miesz. Bardzo bym chciała czuć cię między udami. Odparłem: — Naprawdę masz na mnie ochotę? Myśla¬łem, że kochasz się tylko z kobietami. — Zaśmiała się i spytała: — Co robisz dziś wieczorem? Może mógłbyś przyjść do mnie? Mieszkam przy avenue Montaigne, naprzeciwko Soni, na trzecim piętrze.
Nie byłem skłonny tak od razu przystać na jej propozycję, a poza tym byłem zmęczony, od paru dni źle sypiałem, no i przecież przed chwilą nieźle się spracowałem. Toteż odparłem: — Może innym razem? Jestem zmęczony i zupełnie nie w formie. — Ale ona najwidoczniej nie chciała czekać. Szepnęła, wycierając ręką szybę: — Musisz być miły dla mnie, jeśli chcesz, żebym zachowała tajemnicę. W porządku. Powiedz¬my, że się zgodziłeś. Więc czekam dziś około dziesiątej. A teraz chciałabym już wracać, zimno mi w nogi.
Włączyłem ogrzewanie i wycieraczki. Pomyślałem, że to szantaż. Jeśli dobrze zrozumiałem, liczyła na sukcesję po Soni. Jak na razie, nie było źle. Nie będę przecież ronił łez tylko dlatego, że jakaś dziewczyna szalała na punkcie mego członka. Jest ładna, umie się kochać. Będę ją chędożył, bo ona tylko tego chce. A to jest przecież dobre dla zdrowia.
Ciągle padał śnieg, pogoda była pod psem. Byłem rozdrażniony. Chcąc sobie dodać odwagi, cały czas wzdychałem: „Cóż, mój mały Antosiu..."
Rozdział V
Aby poprawić sobie nastrój i uwolnić się od przykrych myśli, postanowiłem odbyć małą sjestę. Bardzo szybko zasnąłem. Miałem dziwny sen, dziwny i przejmujący.
Zostałem osądzony i skazany na śmierć za morder¬stwo. Zgilotynowano mnie. Ale była to wielka pomył¬ka sądowa, więc poszedłem prosto do nieba. W pomie¬szczeniu przypominającym rozmównicę ubrano mnie w białą szatę, strój tu obowiązujący, i wpuszczono do raju. Przypominał trochę Lazurowe Wybrzeże — nie¬bo było bardzo niebieskie, wokół sosny, zielone dęby, koniki polne, ptaszki i różnokolorowe kwiaty. Nie brakowało też fiołkowo różowych motyli. Poszedłem drogą na prawo, pokrytą mchem. Bose kobiety w bia¬łych szatach zbliżyły się do mnie. Stanęły wokół i zaczęły się spierać, która pierwsza mnie popieści. Bardzo się bałem erekcji, zabrudziłbym piękną białą szatę, ujawniając jednocześnie moje „kalectwo". Bar¬dzo nie chciałem, żeby tam, w niebiesiech, znowu wszystko się zaczęło od początku i żeby mój fenomen stawał na usługi wszystkich. Udałem zupełnie obojęt¬nego na seks. Uśmiechałem się prawie anielsko, uda¬jąc, że interesują mnie tylko kwiatki i motylki.
Ale kobiety zaciągnęły mnie na boczną drogę, prowadzącą w pole. Czułem się jak niesiony przez ich lekkie dotknięcia i szczebiot. Szybko doszliśmy do małej polany. Jedna z kobiet, klęcząc pod moją szatą, przygotowywała mnie.
Potem poszliśmy dalej. Po drodze było wiele innych polanek. Na każdej musiałem oddać honory jednej z kobiet, więc zaczynałem mieć już tego dość. Szedłem z trudem, powłócząc nogami. A kobiet przy¬bywało i przybywało. Sądziłem, że jedne drugim przekazywały o mnie informację. Byłem już pewien, że stracę zdrowie. Przerażał mnie ten raj. Wreszcie wyba¬wił mnie sygnał policyjnego auta, dobiegający z ulicy. Była godzina piąta po południu, śnieg przestał padać.
Wziąłem prysznic, żeby się obmyć z tych rajskich przyjemności. Potem poszedłem do mego laborato¬rium. Przeglądałem zdjęcia Soni. Natknąłem się na to, które zrobiłem ubiegłego roku nad brzegiem morza. Była na tym zdjęciu naga, wychodziła z wody, jak Wenus. Krople wody lśniły na jej cudownych piersiach, na biodrach i pięknym tyłeczku. I pomyśleć, że już nigdy jej nie zobaczę, nie popieszczę, już nigdy nie będziemy się kochać, chyba że w raju, pod warunkiem wszakże, iż nie będę oznakowany jako ten, który „ma dużego", a ona nie będzie opowiadała na prawo i lewo o moim fleciku. Nie zależy mi na komitecie powitalnym, na etacie ofiarnego byka, jeśli wolno się tak o raju wyrazić.
To było w sierpniu, jej mąż pojechał służbowo, o ile dobrze pamiętam, do Nowego Jorku. Ciągle podróżo¬wał, ale to Soni specjalnie nie przeszkadzało. W łóżku podobno nie był najlepszy. Spędziliśmy wtedy w Can¬nes tydzień. Przez wszystkie te dni kochaliśmy się bez przerwy, dzień i noc. Świetna kuracja odchudzająca. Straciłem pięć kilo.
Już zamykałem drzwi laboratorium, bo zamierza¬łem pójść do restauracyjki na rogu, kiedy zadzwonił lelefon. Wyraźny głos zapytał: — Halo! Czy to atelier pana Fourneta? — Tak — odparłem. — To właśnie ja. K to mówi? — Zastanawiałem się, kto to mógł być. Nie znałem nikogo o takim głosie. Po chwili ciszy głos się znów odezwał, ale jakby z wahaniem: — Otóż... mam na imię Zofia, jestem siostrzenicą Soni. Mam panu coś ważnego do zakomunikowania. Musimy się spotkać. I to jak najszybciej. Gdzie mogłabym pana zobaczyć?
Zapadła ciężka cisza. Pomyślałem: „Co to znowu za historia? Czego ona ode mnie chce?" Już chciałem odłożyć słuchawkę, bo zaroiło mi się w głowie od pomysłów: natychmiast zmienić adres, zawód, wstąpić do klasztoru, wyjechać z Paryża, ukryć się w Owernii, w głębi lasów, stać się partyzantem, strzelać do wszyst¬kiego, co kopuluje. Bo ten telefon na sto mil kojarzył mi się właśnie z kopulacją.
A potem zobaczyłem w myślach cmentarz i płaczą¬cą dziewczynkę, którą obejmował wujek. Coś w niej było zastanawiającego. Może nie była niebezpieczna? Trudno! Zaryzykowałem. Wymamrotałem: — Gdzie się chce pani spotkać? W jakiejś kafejce? A może u mnie? Mieszkam w XI dzielnicy, przy Folie-Méricourt 54. Ma pani czym zapisać adres? — Po chwili dodałem: — Jutro wieczorem, w moim atelier, około dziewiętnas¬tej. — Zrobiłem to, bo mnie do tego nakłoniła, ale
czułem, co się święci. Jestem rzeczywiście niepoprawny.
** *
Na avenue Montaigne znalazłem się punktualnie o dziesiątej. Dla kurażu wypiłem dwa aperitify, całą butelkę wody mascara i podlałem kawę koniaczkiem. Byłem w dobrym nastroju, życie wydało mi się piękne. Dominika okazała się naprawdę dobra, byłem więc cholernym szczęściarzem. Gdy wchodziłem do jej domu, to wszystko wydało mi się nagle bardzo śmiesz¬ne. Wdrapałem się wreszcie na trzecie piętro, ale odczekałem chwilkę, zanim zadzwoniłem. Musiałem przybrać minę choć trochę poważną, w końcu od pogrzebu Soni minęło niewiele czasu.
Jej salon to było istne cudo. Nigdy nie widziałem równie grubego dywanu. Był na pewno o wiele bardziej miękki niż mchy w moim sennym raju. Wszędzie było pełno poduszek, posążków i obrazków o treści eroty¬cznej, przeróżnych gadżetów kojarzących się ze spółkowaniem. W salonie stała też kanapa pokryła skórą lwa czy tygrysa — olbrzymia, głęboka, można w niej było szaleć do woli. Szkoda, że ten mebel nie umiał mówić. W oknach wisiały ciężkie zasłony, światło było dyskretne, stonowane, a w powietrzu unosił się duszą¬cy zapach perfum. Znajdował się tam również telewi¬zor Sony z magnetowidem — zapewne służył do czegoś więcej niż do oglądania seriali.
Dominika zostawiła mnie na chwilę samego. Po¬lem przyniosła wiaderko z lodem i butelkę szampana szykował się bal. Lubię wieczory, które zaczynają się szampanem.
Poprosiła, bym otworzył butelkę. Na niskim stoli¬ku stał dwuramienny świecznik, a w nim tkwiły ciemnoczerwone świece, perfumowane. Kiedy je zapa¬liła, znów poczułem ten duszący zapach, który uderzył mnie, gdy wszedłem do salonu. Trąciliśmy się szklane¬czkami, powiedziała: — Za Sonię, mam nadzieję, że jest w raju i że teraz patrzy na nas. — Nie ośmieliłem się jej powiedzieć, że byłem tam podczas sjesty, ale Soni nie widziałem. Wolałem nie komplikować sprawy.
Dominika była naprawdę bardzo piękna i podnieca¬jąca: miała na sobie piżamę i szlafrok z czarnego jedwabiu. Usiadła przy mnie, skrzyżowawszy nogi. Szam¬pan perlił się w szklaneczkach, a ona patrzyła na mnie dziwnie, uśmiechając się. Miałem wrażenie, że teraz chce przejść do rzeczy poważniejszych, jednak nie spieszyła się, miała przecież czas. Szepnęła cichutko: - Czy zawsze cię interesuje tylko to, jak się kochają kobiety? Mam tu coś, co może ci się spodobać, nawet bardzo. Włożyła do magnetowidu kasetę i przytuliła się do mnie. — Patrz uważnie — powiedziała — to cię bardzo podnieci. Nie odezwałem się, już byłem podniecony.
Akcja filmu toczyła się chyba w Kalifornii, we wspaniałej willi nad brzegiem morza, otoczonej dużym parkiem. Przed willą stało auto, zdaje się buick, był tam też basen. W kuchni młoda dziewczyna w kwiecis¬tej sukience, pewnie Meksykanka, brunetka ze wspa¬niałym biustem, obierała jarzyny — marchewki, ogór¬ki, bakłażany. Robiła to z nadzwyczajną przyjemnoś¬cią. Weszła blondynka, naga pod białym szlafrokiem, zapewne pani domu. Włosy miała mokre, chyba właśnie wyszła z basenu.
Powiedziała coś do dziewczyny, ale nie zrozumia¬łem, bo nie znam angielskiego. Zbliżyła się do niej, pogładziła kark, ramiona, zagłębiła swą piękną dłoń w dekolcie sukienki, cały czas patrząc przez okno, jakby bała się, że ktoś może nadejść. Chyba brunetce sprawiało to przyjemność, bo przechyliła głowę do tyłu, przymknęła oczy i ocierała się o brzuch swej pani. Nagle zachwiała się na stołku, rozchyliła szlafrok blondynki i wyjęła jej wspaniałą pierś, którą zaczęła całować.
Drugą ręką pani rozwiązała pasek szlafroka i zaczęła pieścić swą kotkę. Zamknęła oczy. Chwyciła rękę służącej, tę, która trzymała bakłażan, i dała Meksykance do zrozumienia, że chce, by dziewczyna włożyła tę jarzynę pomiędzy rozsunięte nogi swej pani. Mówiła przez zęby, głowę odrzuciła do tyłu. Nagle zdawało mi się, że rozumiem po angielsku.
Brunetka ujęła bakłażan za grubszy koniec, drugi wcisnęła sobie do ust, dobrze pośliniła, polem zaczęła wśrubowywać jarzynę w szparkę swojej pani. Kiedy piękny bakłażan wszedł w blondynkę, ta krzyknęła. Wtedy poczułem, że Dominika wsunęła rękę w mój rozporek. Flet był już zupełnie duży i twardy, nie musiała więc zazdrościć brunetce z filmu bakłażana, który właśnie suwał się zgrabnie pomiędzy nogami pani. Okrzyki z ekranu były coraz głośniejsze.
Było mi bardzo gorąco. Dominika szepnęła: — Ależ ty się roztopisz, kochany. Poczekaj, nie ruszaj się, rozbiorę cię sama. — Usłuchałem, aby jej się nie przeciwstawiać, a poza tym nie chciałem, żeby mnie ominął dalszy ciąg filmu.
Rozdział VI
Czas się zatrzymał. Dominika rozebrała mnie ostrożnie, nic nie straciłem z filmu, z wyjątkiem krótkich sekwencji, w czasie których byłem starannie lizany, ale nic się nie stało, a to, co opuściłem, nie przeszkodziło mi wcale w zrozumieniu reszty filmu. Meksykanka włożyła bakłażan aż. do końca.
Leżałem na kanapie prawie nagi. Prawie, bo umia¬łem na ręku zegarek wodoszczelny. Palce czarodziejki Dominiki biegały po moim ciele. Jeżeli zaś o mnie chodzi, to zgrabnie wyłuskałem ją z piżamy i szlafroka. Choć, prawdę mówiąc, mojej wielkiej zasługi w tym nie było, bo był to jedwab, doskonale się ześlizgujący bez pomocy. Równie dobrze mógłby to zrobić powiew wiatru.
Pogrążyliśmy się w błogostanie. Akcja filmu rozwi¬jała się ciekawie, dwulitrowa butla szampana była już opróżniona do połowy, mieliśmy całą noc przed sobą, erekcje wychodziły mi nie najgorzej. Nie mogłem narzekać. Powiedziałem więc Do: — Myślę, że jest sporo ludzi bardziej nieszczęśliwych niż my. 1 tak naprawdę myślałem.
To, co najbardziej lubię przed kopulacją, to pieścić się lak długo, jakby się miało przed sobą całe życie. Nie da się ukryć, lubię tę robotę.
Do siedziała przy mnie, ciągle delikatnie pieszcząc mnie opuszkami palców, muskając lekko. Mój flet Stawał się coraz twardszy. Szepnęła: — Dotknij mnie, dotknij mojej kotki, kochany, jeszcze jej nie dotykałeś!
Położyłem moje wielkie łapska na półotwartej szparce, przypominającej z wyglądu usta. Po chwili znów szepnęła: — Och, bądź dobry, włóż mi palec do środka. Taaak, właśnie taak... — Wydawało mi się, że nieomal wsysa mój palec. Naprawdę, jej kotka, podob¬na do ust, była bardzo inteligentna. Tymczasem mała filmowa gosposia podniosła sukienkę, oparła się o stół i podała swojej pani rozkoszny tyłeczek. Ta włożyła jej bakłażan między nogi. Musiały chyba być wegetarian¬kami...
W tym momencie Do uklękła i połknęła moją żołądź. Nie spiesząc się przedłużała przyjemność; przy blasku perfumowanych świec widziałem jej usta, wol¬no się rozszerzające. Tylko tego mi było trzeba. Nie patrzyłem już na ekran, nie interesowało mnie nic poza moim fletem, tylko on się liczył. „Palenie fajki" zawsze robi ze mnie wielkiego egoistę.
Uklękła między moimi nogami i przez chwilę przyglądała się członkowi, potem otworzywszy szero¬ko usta wciągnęła go z zapałem. Byłem w ekstazie.
Nagle Dominika słabym głosem powiedziała: — No, weźmiesz mnie teraz? Weź mnie, szybko! Nie widzisz, że cała płonę? Włóż mi między pośladki twój wielki ogon! — Nie kazałem sobie dwa razy powtarzać.
Wypiłem spory łyk szampana i rzuciłem się na nią. Kotka była mokra i bardzo gorąca, otworzyła się pod naciskiem mego członka i wessała go. Wszedłem w nią łatwo, jak w masło. Pomyślałem: „ Muszę być bardzo ostrożny, jeśli nie chcę zrobić jej krzywdy". Czułem się jak słoń w składzie porcelany. Dominika zaczęła się wolno ruszać i mruczała: — Weź mnie, przyciśnij biodra, o, czuję go, mam pełny brzuch ciebie... — Była w pełni usatysfakcjonowana.
Położyłem moje silne ręce na jej biodrach i zaczą¬łem wolno pracować, ale ona mnie prowokowała, wołając: — Prędzej, szybciej, mocniej! -— Nagle gwał¬townie podniosła się, uklękła i zadyszana zawołała: — Jeszcze, jeszcze! — Straciłem zupełnie głowę. Chwyci¬łem ją za ramiona i chędożyłem jak oszalały.
Kiedy zaczęła krzyczeć, wszedłem w nią głębiej. Pogrążyłem się w ekstazie.
Rozdział VII
Z nicości wyłoniłem się około południa. Byłem u siebie. W moim własnym łóżku. Nie wiem, jak się w nim znalazłem. Obudził mnie pies sąsiadki, szczekał jak szalony, chociaż był to ratlerek.
Wstałem, nie mogłem przecież leżeć tak bez sensu i podniecać się wspomnieniem Dominiki. Zwykle wstaję skoro świt. Przyszłość należy do ludzi, którzy wcześnie rano są już podnieceni. Na swoje usprawiedli¬wienie miałem to, że położyłem się spać około czwartej nad ranem, po bardzo, że tak powiem, pracowitej nocy. Dominika pewnie jeszcze spała.
Po naszym szaleństwie dość szybko zapragnęła znów się kochać, ale powstrzymałem ją. Dałem prze¬cież z siebie wszystko. Nie miałem zamiaru spędzać reszty życia na pogrzebach kochanek. Powiedziałem: Następnym razem, kochanie! Wolę robić te rzeczy spokojnie. Co nam zostanie na resztę życia, jeśli teraz przeżyjemy wszystko? — Na pożegnanie wziąłem ją na dywanie, „na misjonarza", jak to nazywają. Chciałem, żeby był to stosunek klasyczny. Posłusznie otoczyła moje biodra nogami. Miała wspaniały orgazm.
Zszedłem do atelier o drugiej. Spotkałem na scho¬dach sąsiadkę z ratlerkiem. Posłałem jej bardzo piękny uśmiech.
Popołudnie spędziłem na porządkowaniu zdjęć. Kilka wykadrowałem. Przygotowywałem je na listo¬padową wystawę, która powinna chyba cieszyć się powodzeniem. Pracowałem nad kolekcją ponad rok. Były to zdjęcia nagich dziewcząt, fotografowanych w czterech porach roku. Nadałem kolekcji tytuł „Ewa czterech sezonów". Czułem się jak Vivaldi fotografii.
O wpół do piątej zadzwoniła Dominika, zaprasza¬jąc mnie na aperitif. Odmówiłem, wykręcając się błahym pretekstem: praca, migrena, za dużo piłem. Ale bardzo nalegała: — Mam sok z pomarańczy, wpadnij, zrobimy jeden mały numerek! Wyraźnie chciała, bym ją znów przeleciał. Wymyśliłem jakieś pilne spotkanie handlowe, z przedsiębiorcą budowla¬nym, który chciał, bym mu zrobił zdjęcia reklamowe. Więcej nie nalegała. Im pretekst głupszy, tym bardziej przekonujący.
Trzymała mnie przy telefonie dobrą godzinę. Po¬wiedziała, że już od lat nie miała stosunku z mężczyz¬ną; było jej szaleńczo dobrze minionej nocy, nigdy czegoś podobnego nie przeżyła. Może stało się to za sprawą Soni i jakiegoś tajemnego, jak podejrzewała, związku pomiędzy nami trojgiem. Twierdziła też, że mam nieporównywalny skarb, prawdziwy dar niebios, luk określiła mego kutasa.
Rozwodziła się nad szczegółami, nasza rozmowa stała się naprawdę perwersyjna. Podejrzewałem, że Dominika chyba się jednocześnie onanizowała.
Spojrzałem na zegar ścienny, była za dwadzieścia siódma. Powiedziałem: Do, muszę już naprawdę kończyć. Mam spotkanie o siódmej trzydzieści koło wieży Eifflaa, o tej porze są korki, spóźnię się. Wpadnę, jeśli tylko chcesz, jutro, o której można? — Pomyślała chwilę. Przyjdź wczesnym wieczorem, zapraszam na obiad przy świecach. — Odpowiedziałem: — Zgoda, do jutra, całuję cię mocno, kochanie! To „kocha¬nie" poskutkowało. Przecież o siódmej miała przyjść do mnie siostrzenica Soni...
Była punktualna. Zastukała nieśmiało do drzwi, widocznie nie zauważyła dzwonka. Powiedziałem: Proszę wejść! — i dalej robiłem swoje, aby nie wy¬glądało, że na nią czekam. Poza tym uważałem, iż kadrowanie nagiej dziewczyny to nawet dobry wstęp do rozmowy. Drzwi się ostrożnie otworzyły, weszła. Była jeszcze ładniejsza niż na cmentarzu; miała skórza¬ne botki, dżinsy i prześliczną kurtkę futrzaną, chyba z lisa. Zmrużyła oczy, bo weszła z ciemnego korytarza w ostre światło atelier i spytała: — Czy to pan Antoni Fournet? — Prawie nie patrząc na nią, odparłem: — l ak jest, to ja we własnej osobie, służę pani. Ledwie wymówiłem to zdanie, a już się zorientowałem, że jest świetna. Ma się to oko fotografa.
Była prześliczna. Pomyślałem: „Jeśli tak dalej pójdzie, nie będziesz wiedział, co jej powiedzieć, bę¬dziesz niezdolny do rozmowy, rozpłyniesz się, gdy tylko otworzysz usta".
Minęło parę chwil, nim wykrztusiłem: — Jest pani bardzo punktualna. — Uśmiechnęła się i podeszła do mnie, żeby zobaczyć, co trzymam w ręku. Otwie¬rając szeroko swoje fiołkowoniebieskie oczy, spytała:
Ta fotografia jest wspaniała, to pan ją robił? Skinąłem głową. Byłem bardzo zmieszany, zupełnie jak smarkacz, kręciło mi się nieco w głowie, nie wiem, jakim cudem nie strąciłem leżących na stole przedmio¬tów.
Chciała zobaczyć inne zdjęcia, więc wyłożyłem wszystkie na stół. Rozmowę prowadziła ona. Wszyst¬ko jej się bardzo podobało: temat, dziewczyny, a zwła¬szcza sposób, w jaki były fotografowane. Poczułem się trochę pewniej. Gdy porządkowałem fotki, odezwała się: — Chciałabym, żeby i mnie pan sfotografował. Nastała chwila ciszy. Dodała: — Czy mógłby mi pan zrobić zdjęcia nago? — Tu uniosłem się od razu o tysiąc metrów w górę, przełknąłem ślinę i powiedzia¬łem: — Czemu nie? — Prawie nie słyszałem własnego głosu, pewnie z powodu tej nadmiernej wysokości.
Zaprosiłem ją na kieliszek czegoś mocniejszego, na górę. Zapytałem, czego się napije. Mogłem jej zrobić herbatę albo czekoladę, musiała przecież chyba trochę zmarznąć w moim laboratorium. Chwilę się zastana¬wiała, akurat tyle, żebym mógł zauważyć, iż o czymś myśli. Tak, napiłabym się może trochę szampana, jeśli ma pan. — Miałem.
Poszedłem do kuchni i włączyłem ogrzewanie. K u-ily wróciłem z butelką i kieliszkami, zdążyła już zdjąć futro. Miała na sobie bawełnianą czarną bluzecz¬ki,- Przez cienką tkaninę przebijały wspaniałe piersi, /bladłem. Jej sutki sterczały. Nie nosiła stanika.
Wypiliśmy po kieliszku szampana. Na imię miała Zofia. Czułem, że jest spięta. Napełniłem więc ponow¬nie kieliszki, wypiła duży łyk, wcisnęła się głębiej w fotel i powiedziała: Pan pewnie nie wie, co mnie tu sprowadza. Otóż przyszłam porozmawiać o mojej cioci. Przybrałem bardzo smutną minę, ale ona mnie uspokoiła: — Niech się pan nie martwi, wiem, że pan nie jest winien. Moja ciocia była chora na serce, to mogło się zdarzyć w każdej chwili i z każdym. Może to i lepiej dla niej, że umarła kochając, można to określić, że miała piękną śmierć...
Zapadła długa, kłopotliwa cisza. Łamałem sobie głowę, co odpowiedzieć. I to nie z powodu braku konceptu; myśli przelatywały jak zwariowane przez moją głowę. „No tak — pomyślałem — oto następna kandydatka. O co ta mnie teraz poprosi? Chyba nie o kopulację, a jeśli nawet wie o moim potworze, którego hołubię w spodniach, to przecież nie jest w wieku, w którym umie się doceniać wymiary. Jest pewnie jeszcze dziewicą, może nawet nigdy w życiu nie widziała członka, ale raczej nie, musiała już chyba widzieć, nie ma przecież zimnego wyrazu oczu. No, a poza tym poprosiła o te zdjęcia. Ale to bez znaczenia, bo i tak zostaje problem mego wielkiego kutasa. Na jego widok natychmiast ucieknie, nie po to przyszła".
To ona pierwsza przerwała milczenie. Upiła łyk szampana, popatrzyła na mój rozporek i rzekła. — Ciocia często mi o panu opowiadała, wiem, co ją tak do pana ciągnęło. Jeśli zależy panu na tym, żeby pana ostatnie z nią pożegnanie pozostało tajemnicą, musi mi pan także pozwolić skorzystać... — Nie byłem pewien, czy dobrze usłyszałem, cała orkiestra kameralna grała mi w głowie flamenco, a na widowni rozgorączkowany tłum krzyczał: Olle
Rozdział VIII
Zofia usiadła na tapczanie. Otworzyłem drugą butelkę szampana i zaproponowałem dziewczy¬nie zmianę miejsca. Zaprosiłem ją do kącika telewizyj¬nego. Na kanale piątym zaczął się właśnie film o treści erotycznej, ten, który niedawno wywołał tak żywe dyskusje. Zrobiłem szybko małe kanapki z pasztetem z Owernii i serem rocfort, przyniosłem je na tacy i powiedziałem: — Panno Zosiu, proszę się poczęs¬tować. Ale czy jest pani pewna, że w domu nie będą się o panią niepokoić? Wzięła kanapkę, wpatrując się w telewizor. Nie — odpowiedziała uprzedziłam, że idę z koleżanką do kina, mogę być tu do dwunastej.
Znowu napełniłem kieliszki, to musiała być już czwarta kolejka. Wypiła trochę, a potem przytuliła się do mnie i, nie odrywając oczu od ekranu, spytała cichutko: Więc to prawda? Pan ma naprawdę takiego dużego?
Słysząc to, poczułem w spodniach nielichy wstrząs. Odruchowo odpowiedziałem: — Podobno. — Na¬prawdę nie mogłem się zdobyć na nic innego. Musiała jednak, bestyjka, sama się przekonać, bo przełożyła kieliszek do drugiej ręki, a wolną skierowała do mego rozporka. Ledwo go musnęła. Przewróciła oczyma i przygryzając dolną wargę, powiedziała: — Ależ to prawda! To nie są żadne bajki, Antoni, dlaczego twój ogon jest taki wielki?
Byłem bardzo poruszony, ta mała szelma była zbyt śliczna, żebym mógł żartować w tej materii. Rozluź¬niony szampanem, odpowiedziałem, zgodnie zresztą z prawdą: — To nie moja wina, to wina natury. Jeszcze trochę, a zacząłbym ją przepraszać. Wzięła jeszcze jedną kanapkę z rocfortem. Wyglądało na to, że przynajmniej na razie wystarczyła jej do szczęścia sama świadomość, że mam dużego. „Może to wszyst¬ko — pomyślałem — co chciała wiedzieć? Przyszła po prostu sprawdzić, żeby móc potem powiedzieć koleżan¬kom: «Znam faceta, który ma olbrzymiego, wiem, bo sama widziałam i dotykałam». Może chodziło o za¬kład?"
Poczułem się nagle bardzo nieswojo, żeby nie powiedzieć głupio, z tym ogonem między nogami. To by była dopiero historia, jeśli ta mała przyszła wyłącz¬nie po to, żeby spowodować u mnie erekcję. Może to był z jej strony rodzaj zemsty za ciotkę, może chciała doprowadzić mnie do szaleńczego podniecenia i tak zostawić, biednego samca, z taką erekcją? Może zostanie tu do północy, a ja będę odczuwał okropny ból w dole brzucha? Byłem skazany na męki Tantala albo jeszcze gorzej.
Wydawało mi się, że już trochę mniej interesuje się filmem, widziałem kątem oka, że patrzy na fotki /ii wieś/one na ścianie. Ciągle krzyżowała i rozprostowywała nogi. Oparła się znowu o moje ramię i spytała:
Czy pan pozwoli, że zdejmę botki? — Rzuciła je zgrabnie na dywan, podkuliła nogi, opierając się u moje udo, a drugą ręką, niby w roztargnieniu, dotknęła spodni. Zawołała: O, o, o, o, ... ależ pan wciąż ma erekcję! Czy pozwoli pan, że dotknę?
Odpięła mi starannie rozporek i wyjęła ostrożnie członek jak niemowlę z pieluszek — jeszcze chwila, n wzięłaby go w ramiona, kołysała i tuliła. To był piękny dzieciak, duży i stał już sam. Otoczyła go swymi pięknymi rękoma, chyba się jej podobał. Oglądała go ze wszystkich stron, pomyślałem: „Chyba szuka porów¬nania, za chwilę mi coś o tym powie". Zbliżyła się trochę i szepnęła: — Więc to jest ten seks, który tyle rozkoszy dawał mojej cioci... Trzeba przyznać, że jest piękny, przypomina mi gadżety, ale ten jest żywy, ciepły i o wiele większy. A może, jeśli go popieszczę, jeszcze urośnie? Zobaczymy...
Zaczęła sunąć swymi szczupłymi paluszkami wzdłuż, jakby wygrywając nimi melodyjkę. Milutkimi pieszczotkami gładziła żołądź w zagłębieniu dłoni i przema¬wiała rozkosznie: — No! Bądź duży, postaraj się skupić, to będziesz większy. Może ten film cię rozpra¬sza? Chcesz, żebym wyłączyła telewizor? — W pewnej chwili odniosłem wrażenie, jakby ta wielka szyszka nie należała do mnie, że mógłbym wyjść na chwilę, a Zofia bawiłaby się moim fletem sama. Była jak dziecko bawiące się gadżetami swojej ciotki, robiła sobie zabawkę z mojego ogonaszka. Może pierwszy raz dotykała prawdziwego członka? Będę miał sporo ro¬boty z nauczeniem wszystkiego tej małej.
Byłem już na etapie wyjaśnienia jej, jakie są możliwości „laleczki", którą trzymała w dłoniach. Zastanawiałem się, od czego zacząć edukację, kiedy nagle zmieniła taktykę. — Okazuje się, że jednak nie chcesz zrobić małego wysiłku, no więc, jeśli tak się rzeczy mają, zastosujemy środki specjalne. — Jedną ręką odrzuciła piękne blond włosy do tyłu, w drugą wzięła mój członek, ledwie mogąc go objąć. Nie umiem wam powiedzieć, co odczułem. To było przewspaniałe! Zamknąłem oczy, bliski zawrotu głowy, a w kilka zaledwie sekund później wylądowałem w raju.
Była dużą dziewczynką. Wyszła już z okresu zaba¬wy lalkami. Biorąc pod uwagę, jak zręcznie robiła to, co robiła, musiała zeń wyjść już dawno temu. Ktoś troszczył się o jej edukację, ktoś, kto dobrze znał się na rzeczy. Może ciocia? Może to Sonia dawała Zofii lekcje? Jej szkoła musiała być dobra.
Zofia nie tylko była świetna technicznie, ale znaj¬dowała w tym przyjemność. Trzymała kurczowo czło¬nek, jakby bojąc się, że ktoś go jej ukradnie. Wydawała głębokie westchnienia, tak że dusza mi topniała z roz¬koszy. To wszystko było za dobre, zacząłem się zastanawiać, czym to się skończy. Jej piękne blond włosy były rozsypane na moim brzuchu, falowały wokół członka. Kiedy stwierdziła, że już dość mnie wypieściła, zostawiła go w spokoju, porzucając, rzec można, jego własnemu żałosnemu losowi.
Powrót do góry
Gość






PostWysłany: Wto 14:56, 19 Kwi 2011    Temat postu:

Wargi miała lśniące od śliny, palcami rozmasowała sobie usta, zapobiegając drobnym skurczom. Usiłowała wrócić do oglądania filmu, ale bez większego przekonania. Bohaterka leżała naga na łóżku; dokonałem błyskawicznej oceny – była pięć razy brzydsza od Zofii, a raczej Zofia była od niej pięć razy piękniejsza.
Chyba jednak trochę przesadziłem. Po paru minutach okazało się, że Zofia zdjęła bluzeczkę, ujawniając piersi, jakich już pewnie nigdy w życiu nie zobaczę , były absolutnie okrągłe, twarde i sprężyste. U pewnej chwili nawet się przestraszyłem, że oderwą ii, ml właścicielki i poszybują jak dwie piłki przez pokój, Później rozpięła dżinsy i szybko się ich po¬zbyła,
Była naga, jeśli nie liczyć złotego łańcuszka na szyi, i (finka firmy Patek i zielonych podkolanówek. Usiadła na kanapie, skrzyżowała nogi i ręce — w tej pozycji przypominała nieco Buddę. Spojrzała mi prosto w oczy i powiedziała bardzo słodko: —Ten film mnie nudzi, nie ma pan czegoś innego? Nie wiem, może /ubawilibyśmy się w miłość, co pan o tym myśli, Antoni? Niech pan tu do mnie przyjdzie. Spróbujemy, nie za godzinę będę musiała już iść. — To ona stawiała pytanie i dawała odpowiedzi. Położyła się na plecach, rozwarła szeroko uda i otworzyła swoją szparkę palcami, zapraszając do pieszczot: — Chodź, poliż mnie, musi być we mnie bardzo wilgotno, chcesz, żeby twój duży klopsik wszedł do mojej kotki? — Nagle zaczęła mówić mi „ty". Byłem pijany ze szczęścia i nie trzeba mi było powtarzać tego dwa razy. Upadłem tuż przed nią na kolana i zacząłem ostrożnie lizać jej łono.
Nigdy nie lizałem czegoś równie smacznego, nie mówię tego tylko o kotkach, które znałem, mówię o wszystkim, co tylko wpadło mi pod język, odkąd się urodziłem, o wszystkich pysznościach i słodyczach, którymi się opychałem jako dziecko, a Bóg jeden zliczy, ile tego było byłem zawsze piekielnie łakomy. Jej kotka była słodka jak miodowy cukierek, wcale nie przesadzam.
Musiałem widocznie robić to bardzo dobrze, bo zaczęła się szybko poruszać, gładziła mi włosy, plo¬tąc cały czas głupstewka: — Och, tak, tak, liż mnie jeszcze, czujesz, jak się robi wilgotno, dalej, dalej rób swoje, mój mały niedźwiadku, och jak mi dobrze! Czuła się widocznie rozkosznie pieszczona przez swego niedźwiedzia. Zacząłem nieco pomrukiwać, żeby dob¬rze wczuć się w rolę. Wkrótce udało mi się wsunąć cały język tam, gdzie chciała, a ja zapragnąłem się przeko¬nać, jak jest tam wąsko. Ta mała wcale nie była taka wąska, przysiągłbym, że już wiele razy uprawiała miłość.
Odepchnęła mnie delikatnie. — Chodź na mnie, jestem chyba gotowa, weź mnie, mój wielki misiu; Obiecaj że nie zrobisz to na początek bardzo ostrożnie, boje się bólu, jesteś taki duży, misiaczku. — Chciałem się rozebrać, zdjąć chociaż spodnie, ale powiedziała: Nie warto, weź mnie tak, bardziej mnie to podnieca, jak jestem naga pod ubranym mężczyzną. Może byśmy i. przenieśli na dywan? — Chciała to widocznie robić na twardym podłożu.
Opuściła się ostrożnie niżej i rozciągnęła akurat pod telewizorem. Jej wspaniałe ciało wyglądało jakby zeszło z ekranu, a oblewane jego poświatą, coraz to zmieniało barwy. Kiedy położyłem się na niej, była niebieska, to dwaj bohaterowie filmu rozmawiali im Ile czegoś błękitnego, może w holu hotelu, nie bardzo wiem. Wszedłem w nią. Jej twarz stała się nagle pomarańczowa, nie wiem czemu, chyba ją bolało, bo czułem, jak drży pode mną. Trochę pojękiwała, wreszcie poprosiła: — Chodź, wejdź głębiej, jeszcze, nie bój się, rozszerzasz mnie, tak, to boli... ale im nie szkodzi, pchaj jeszcze... tak, tak, wchodzi, już jesteś cały we mnie, marzyłam od dawna o tej chwili, och, jak dobrze... a teraz, bierz mnie silnie, jak taką wielką...
To był najprawdziwszy cud. Wszedłem w nią cały, i calusieńki, mój flecik znalazł sposób, żeby jakoś się dostosować do jej wymiarów osy i wejść do środka. Musiała już mieć stosunki albo sama się poszerzała gadżetami cioci Soni. Ruszała się teraz jak szalona pod moim wielkim młotem, wczepiła się nawet paznokcia¬mi w moje uda, żebym przyspieszył rytm. Zaczęła nagle krzyczeć, ostry głos przeniknął przez ściany i spowo¬dował szczekanie psa sąsiadki. Wstrzymywałem się już od dobrej chwili, a teraz przyspieszyłem, bałem się, że postawię na nogi cały dom. Przestraszyłem się jeszcze bardziej, kiedy zobaczyłem, że jej twarz staje się nagle purpurowa; ale to tylko bohaterka filmu leżała na czerwonym tapczanie.
* * *
Zapytała, czy zechciałbym ją odwieźć, mieszkała na ulicy Uniwersyteckiej, dwa kroki od studia telewizyjne¬go. Z okien pokoju często widziała przechodzące gwiaz¬dy małego ekranu. Oczywiście, że chciałem, odprowadzi¬łbym ją nawet na koniec świata, pod warunkiem wszak¬że, że zostanie tam ze mną. Podczas gdy się ubierała, na wszelki wypadek spytałem, ile ma lat. — Szesnaście i pół odparła dokładnie — będę miała siedemnaście na przyszłą wiosnę, jestem spod znaku Bliźniąt.
Potem, gdy już byliśmy w aucie, rozsunęła spokoj¬nie ekler mego rozporka; chciała po raz ostatni popatrzeć na mego pieszczoszka, chciała być zupełnie pewna, że to nie był sen. Wpakowaliśmy się w duży korek na szosie, więc miała okazję, by mnie znowu pieścić. Nic mogła wyjść z zachwytu. To ten olbrzym wszedł w nią! To nieprawdopodobne, nic dziwnego, że odczuwała tak silną rozkosz. — Krzyczałam chyba, co? Myślę, że nie będziesz miał z mego powodu kłopotów z sąsiadami, Antoni. Och, zróbmy to jeszcze raz, mam wielką ochotę robić to z tobą, zdaje się, że zakochałam się w Twoim grubasińskim, nie jesteś chyba zazdrosny?
Ona mnie pytała, czyja nie jestem zazdrosny o mój ogon ??
O nic mnie już więcej nie pytała; miałaby zresztą trudności, biorąc pod uwagę, że zaczęła mnie pieścić ustami.
Pierwszy raz robiono mi „fajkę" w aucie podczas jazdy, bytem kwadratowy ze szczęścia. Nigdy nie jecha¬li ni lak ostrożnie, miałem oczy rozbiegane we wszystkich kierunkach, bo bałem się glin, zapłaciłbym jak nic mandat za prowadzenie wozu w stanie nietrzeźwym.
Kiedy wjechaliśmy w ulicę Uniwersytecką, dałem Zofii do zrozumienia, że jednak trzeba się zachowywać przyzwoicie. Delikatnieją odsunąłem. To nie dlatego, żebym tego nie lubił, ale już prawie dojeżdżamy. — Ulży¬ło mi, kiedy umieściła mi starannie małego w spodniach i zasunęła rozporek. Bałem się tylko jednego: żeby jej matka nie czekała na nią pod bramą. W kilka sekund później dała mi znak, żebym się zatrzymał. — Jesteśmy prawie na miejscu, mieszkam o pięćdziesiąt metrów stąd. Zadzwonię do ciebie jutro, po szkole. Po południu nie mam matmy, bo belfer zachorował. Bardzo cię proszę, zaczekaj dwie minuty, aż wejdę do domu, nie mam ochoty, by mnie po drodze zgwałcono.
Wyskoczyła z auta, pobiegła trotuarem, lekka jak ptak. Weszła do holu pięciopiętrowego budynku. Nikt, ale to absolutnie nikt, jej nie zgwałcił. Jestem spostrzegawczy, byłbym to zauważył


Tu jeszcze końcóweczka bo się nie zmieściło. Do końca tygodnia postaram się wstawić resztę. Przepraszam z góry za błędy ale wszystkiego nie chce mi się poprawiać Razz lenistwo
Powrót do góry
Gość






PostWysłany: Sob 14:07, 07 Maj 2011    Temat postu:

Niestety reszta w skanie do pobrania tu :
[link widoczny dla zalogowanych]
Powrót do góry
Gość






PostWysłany: Sob 22:50, 07 Maj 2011    Temat postu:

Och dzięki Susuarana - właśnie sobie świsnęłam skany Smile
Powrót do góry
Gość






PostWysłany: Nie 10:03, 10 Wrz 2017    Temat postu:

Byłaby możliwość reuploadu skanów? Coś mi się nie chce ten link otworzyć... Z góry dzięki
Powrót do góry
Shinedown
Admin


Dołączył: 06 Wrz 2015
Posty: 3641
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 8 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Everywhere

PostWysłany: Sob 19:21, 01 Gru 2018    Temat postu:

Nie wiem jak można coś takiego napisać Laughing

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:    Zobacz poprzedni temat : Zobacz następny temat  
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.paranormalromance.fora.pl Strona Główna -> Paranormal Romance (Autorki) Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Regulamin